Słowo Boże ucisza słowo człowieka?
Wierzyć w liberalizm to w istocie zapomnieć, że rozwój totalitaryzmów wynikał z zapaści przygotowanej przez system liberalny: przekazanie pełni władzy Hitlerowi w 1933 roku było następstwem kryzysu z 1929 roku, a Marks napisał swoje dzieło, aby zaradzić podłościom angielskiego kapitalizmu. Taka wiara oznacza także niedostrzeganie, że w ostatecznym rozrachunku liberalizm i totalitaryzm bratają się w celu eksploatacji ciężko pracujących ludzi. Oba systemy wyznają tę samą religię – produktywność, oraz ten sam mistycyzm pracy. Tak więc dzisiaj komunistyczne Chiny są warsztatem pracy świata liberalnego, a zachwalanie wolnego rynku jest równie zręczne i zniewalające jak refreny pieśni młodzieży hitlerowskiej. To jeszcze nie wszystko. Do tej moralnej zapaści ideologii postępu dołącza perspektywa totalnej fizycznej likwidacji. Właściwością naszej epoki jest to, że nie jest epoką, lecz wyznaczonym terminem. Zegar naglącego rozwoju ustępuje miejsca zegarowi, który odlicza czas do ostatecznej katastrofy. To odróżnia dzisiejszy kryzys od wszystkich wcześniejszych – jesteśmy świadomi, że gatunek ludzki może nie przetrwać. W dawnych czasach ludzie wiedzieli, że przeznaczeniem każdego z nich jest śmierć. Dzisiaj przygotowujemy się raczej do śmierci globalnej.
Istnieją cztery sposoby zdradzenia człowieczeństwa. Pierwszy, najmniej rozpaczliwy, to śmiały nihilizm. Niespełnione nadzieje, które żywiliśmy wobec świata, i ograbienie z dziecięcych marzeń popycha człowieka w kierunku n i e b y t u. Ale nihilizm nie jest jeszcze najgorszy, bo rozpoznaje rozpacz. Trzy pozostałe formy posthumanizmu wywodzą się z rozpaczy bardziej nihilistycznej niż sam nihilizm – z rozpaczy nierozpoznanej. Dotyczy to szczególnie technokracji, która manipuluje starym człowiekiem, aby wyprodukować „nadczłowieka”. Mamy w końcu nowego człowieka. Jest skuteczny, spokojny i równie wieloczynnościowy i poręczny w użyciu jak thermomix. Z mózgiem zasilanym szerokopasmowo, z ciałem zintegrowanym z aplikacją „rozrywka”, życiem całkowicie podporządkowanym funkcji użytkowej. Starannie chroniony przed nudą i dramatami, jest ukoronowaniem ewolucji, bytem tak idealnie dostosowanym do świata jak nakrętka do śruby. Trzecim rodzajem posthumanizmu jest ekologizm, który każe nam wrócić do Matki Natury. Rzeczywiście, człowiek, w końcu ani zwierzę, ani anioł, wydaje się intruzem, drapieżcą, rakiem planety. Szympans karłowaty ma prostsze zwyczaje. Rekin ma mniej z rekina niż bankier. Małe krokodyle są urocze, a ludzkie dziecko emituje gazy, co zaburza równowagę klimatyczną. Czwartą opcją jest fanatyzm. Człowiek ma się podporządkować dominującemu Bogu. Nieważne, czy islamski, czy ewangelicki, czy buddyjski, fanatyzm będzie zawsze oznaczał chęć wyrugowania z historii polityki i kultury, by człowiek mógł bez przeszkód poświęcić się zaświatom. Przecież Księga zawiera wszystko, wystarczy ją recytować. Medytacja transcendentalna pozwala pojąć wszystko, wystarczy usiąść. Współczesna mizologia: sarkazm, nowomowa, krzyk pierwotny i fatwa. Te cztery rodzaje zdrady odpowiadają czterem stopniom degradacji słowa, równie strasznym jak osiągnięcia dawnych postępowych ideologii. Każda z nich, będąc zalążkiem systemu totalitarnego, broniła w swoim dyskursie oczywiście Człowieka lub Lud, lecz nie chciała pozwolić jednostce na bycie odrębną istotą. Dlatego w imię Ludu można było gnębić i zabijać tych, którzy stanowili większość, w imię Człowieka eliminować Stanisława czy Fernandę, w imię filantropii oszczędzać na miłości bliźniego. W tym wypadku, jak w ogóle w posthumanizmie, chodzi o powrót do starej sofistyki, której sekrety odkrywał już Platon. Słowo przestaje być otwarte na tajemnicę każdego bytu, a staje się narzędziem manipulacji. Jeszcze przed Platonem Dawid wspomina o takim zepsuciu mowy. Jeden z jego psalmów surowo określa bezbożnych jako tych, którzy mówią: „Naszą siłą język, usta nasze nam służą, któż jest naszym panem?” (Ps 12,5). Nihilista zrezygnuje więc z prawdziwego słowa na rzecz sarkazmu czy błahości dyskursu, technokrata woli instrukcje obsługi lub nowomowę ekspertów, obrońca natury wybiera pomruk zwierząt lub milczenie roślin, a teokrata agresywną fatwę lub odurzającą mantrę. To owocuje formułami tyleż dźwięcznymi, co pustymi: „Byt jest jedynie marzeniem niebytu”, „Gdzie pojawia się człowiek, tam czuć i g…”, „O niedogodności bycia zrodzonym…!”. Gdy przeciętniak mówi wciąż o małżeństwie, technokrata już dawno przeszedł do dopaminy, endorfiny, oksytocyny, serotoniny i testosteronu. Zna jednak doskonale techniki komunikacji społecznej. Umie odłożyć na bok swoje formuły i za pomocą czarującego języka olśnić zwykłego człowieka, a ten powtarza za nim naukowe terminy i handlowe nazwy, nie rozumiejąc ich zupełnie. Ale wie już, że iPad jest większym postępem niż pójście w stronę biednego. Technokrata tak naprawdę wcale nie chce rozmawiać z drugim człowiekiem – on chce udoskonalić cyborga. Używa mowy nie po to, by przyjąć rzeczywistość taką, jaka jest, nie zamierza jej zmieniać zgodnie z jej przeznaczeniem; on opowiada się za wrzuceniem rzeczywistości do sieci, sformatowaniem i przekształceniem w ofertę. Dostrzega, że „człowiek przerasta człowieka” oraz, że istnieje po to, by – jak mówi Dante, używający określenia trasumanar – wykroczyć poza to, co ludzkie. Ale że myli się w swoich rachubach, ten jego transhumanizm nie ma nic wspólnego z przebóstwieniem i ogranicza się tylko do tworzenia artefaktów. Ekolog w obliczu tej groźnej sztuczności zaraz zaczyna marzyć o naturalności naczelnych. O, gdyby tak znów móc wsłuchiwać się w ryk byka! Gdyby odkryć dziewiczość wilka i czystość kolenia! Żebyśmy tak mogli wieść psie życie! Niestety, mamy taki zamęt w myślach, że aż głowy puchną, a to może nawet wysadzić w powietrze ten świat. Nasz ekolog woli regresję do pierwotnego krzyku. Ryk tygrysa wydaje mu się szlachetniejszy niż perory podsekretarza stanu w Ministerstwie Finansów, a beczenie wielbłąda bardziej szczere i czyste niż zasady przyznawania Nagrody Goncourtów. Uważa też, że byłoby najlepiej, gdyby ludzkość osiadła w końcu na mieliźnie przy łagodnym śpiewie wielorybów. Zafascynowany głosami zwierzęcych przyjaciół, ekolog postrzega człowieka jako wroga. Ma w swojej ideologii zarówno elementy spirytyzmu, jak i scjentyzmu, miesza na chybił trafił darwinizm z czakrami i powłoki ozonowe z pozytywną energią. Dostrzega szaleństwo ludzkiego marnotrawstwa, nie zna jednak człowieka, bo nie postrzega go zgodnie z boską miarą, redukuje do jakiejś zwierzęcej fantasmagorii. Człowiek nie chodzi jednak na czterech łapach i fanatyk sądzi, że został stworzony tylko po to, by pięć razy dziennie pochylać się w modlitwie. Dobrze odczytał nasze powołanie do wieczności, lecz w swoim rygoryzmie nie dostrzega, że jego realizacja może odbywać się kosztem ludzkiej wolności, wbrew ciału lub rozumowi. Według niego Księga obala wszystkie inne książki. Słowo Boże ucisza słowo człowieka. Należy więc jedynie powtarzać boskie Słowo, bez komentarza, i narzucać je innym bezdyskusyjnie. Religijnej wzniosłości towarzyszy warczenie psa podwórzowego i mechaniczna recytacja. Fanatyk jest również nihilistą, gdyż neguje spójność tego świata. Jest też na swój sposób technokratą, podporządkowując wszelki dyskurs duchowemu utylitaryzmowi. Jest ekologiem niebios, gdyż pragnie rozmyć człowieka nie w pozbawionej świadomości naturze, ale we wszechwiedzącym Bogu. Wymienione postawy mają wiele wspólnego. Wszystkie głoszą śmierć istoty ludzkiej, wszystkie pogardzają istotą słowa. Jednogłośnie odmawiają uznania, że musimy, choćby niezdarnie, zwracać się do Tego, który nas przekracza i zbawia. Ludzie nie przestają rozmawiać o piłce nożnej czy wyprzedażach, lecz stale odczuwają trwogę przed nieuchronną śmiercią.
Źródło: F.Hadjadj, Antypodręcznik ewangelizacji, WAM 2016